wtorek, 24 lutego 2009

śledzie mojej matki


Filety śledzi, najlepiej tzw. korzennych
moja matka
najpierw przez 12 godzin moczyła w wodzie z odrobiną octu,
potem kroiła je na porcję
i z lekka smarowała musztardą z ziarnami gorczycy.
Cebulę, białą i fioletową ( dla dodania koloru)
płacząc
siekam ja - im drobniej posiekana tym więcej łez,
ale nic nie ma za darmo.
Z piwnicznych zapasów matka brała i równie drobno kroiła
marynowane grzybki i dobrze ukiszone ogóreczki.
Do tego potrzeba jeszcze pieprzu;
mielony,
choć pare ziaren wrzuconych w całości dodaje
śledziom finezji,
ziela angielskiego i liścia laurowego
(z wieńca sławy).
I jeszcze z lekka ściśnięte owoce kolendry i jałowca
(ten zapach...),
odrobina kardamonu i kory drzewa cynamonowego...
Potrzebny jest słój,
raczej ciasny niż za szeroki,
do którego matka wkładał na przemian śledzie,
cebule i przyprawy.
Gdy na chwilę wychodziła z kuchni
i nie widziała co się dzieje,
dorzucałem do słoja jeszcze garść rodzynek.
Potem już tylko oliwa,
zakręcić słój,
odstawić go w
ciemne i chłodne miejsce
i zapomnieć o nim na przynajmniej
tydzień.
Im później sobie o nim przypomnimy
tym śledzie są lepsze.
Podawać z pieczywkiem i mocno zmrożoną wódką -
RYBKA LUBI PŁYWAĆ
życzę smacznego...

Brak komentarzy: